Boje się tej recenzji, no ale jak wszystko, to wszystko.
Zacznijmy od tego, że film to ja nawet lubię. Nawet jak na rok 1980 wyglądał on kiczowo, poza tym był totalnie naiwny i prosty, ale tez nie udawał, że ma jakąś głębię. Ot, taki głupiutki, radosny filmik przygodowy ze śmiesznymi kostiumami i tłami. Jest to zabawne, można obejrzeć, jeśli ma się ochotę na niezobowiązującą rozrywkę. Ten soundtrack pasuje do tego - tez jest kiczowy i dość zabawny.
Inna rzecz, że Queen stać było na coś O WIELE lepszego. No i że wydano ten soundtrack na albumie, a bez obrazu to tu naprawdę niewiele się broni. Zarzuca się też, że dźwięki i dialogi z filmu przeszkadzają. Mi one przeważnie (podkreślam: przeważnie) nie przeszkadzają, a nawet powiem, że gdyby je usunąć, to już w ogóle ten album byłby skromny.
One czasem nadają dodatkowej treści lub dynamiki (jak np. w "Battle Theme").
Wbrew temu, co można by myśleć, są tu utwory, których Queen nie musiałby się się wstydzić, nawet gdyby je wyrwać z kontekstu. "Football Fight" to pełen energii motyw zagrany brawurowo zarówno przez klawisze, jak i potem przez gitarę elektryczną. W sumie tylko motyw, a nie pełonprawna kompozycja, ale jednak byłoby żal, gdyby go nie wydano. Jeszcze wspanialsze jest podniosłe, ale wcale nie przesadnie patetyczne "The Kiss" z genialna, przejmującą, bardzo wysoką wokalizą Freddiego. Dobremu wokaliście ewidentnie nie potrzeba słów, żeby wyrazić dowolne uczucie.
Piękna jest też zagrana na klawiszach melodia "In the Space Capsule" i jej powtórka "In the Death Cell" (tym razem jednak zepsuta przez mniej pasujące odgłosy z filmu). Do podobnych, płynących klawiszowych melodii można zaliczyć też "Escape from the Swamp", gdzie zamiast aury tajemniczości mamy już raczej dreszczyk emocji. Tutaj wchodzą jednak też niskie dźwięki klawiszy, które nieco drażnią moje uszy. "Vultan's Theme" to w zasadzie powtórka "Football Fight", ale w na innym syntezatorze (jest też fajny efekt narastania dźwięku zamiast jego wybrzmiewania i równie fajny bas), niemniej jest i tym razem dynamicznie i klimat zagrzewania do walki się tworzy. Tym bardziej można to powiedzieć na zagranym na gitarze "Battle Theme" (gdzie w tle dalej leci "Vultan's Theme").
Na tym już jednak kończą się pozytywy. Ludzie lubią "The Hero", ale jak dla mnie dobry (ale też nie więcej niż dobry) jest tu tylko krótki fragment zaśpiewany przez Freddiego, reszta to chaotycznie zmiksowane fragmenty pozostałych utworów z płyty (ale też, przyznaję, bardzo dobrego motywu na gitarze, którego nie znajdzie się nigdzie indziej). Nie znoszę też singlowego "Flash's Theme", znowu oprócz śpiewanego fragmentu "Just a man..." itd. Wrzeszczane "Flash, aah!" na przemian z powtarzającą się krótko wstawką instrumentalną po prostu mnie drażni. Niestety, ten sam motyw tworzy prawie w całości utwory "Flash to the Rescue" (gdzie jeszcze sztucznie zniekształcono go) i "Flash Theme Reprise",a na dobitkę jeszcze wpleciono go w "Battle Theme"
. Pomysł aranżacji "Marszu weselnego" Mendelssohna na gitarę elektryczną jest interesujący, ale moim zdaniem wyszło o wiele gorzej niż z "God Save the Queen". Brzmi po prostu, jakby ten klasyczny utwór wymęczono. No i trzeba wspomnieć jeszcze o "The Ring" - utworze zdecydowanie nieprzyjemnym, ale z drugiej strony... hm, on miał wywoływać niepokój i wywołuje. Trzeba przyznać, pierwszorzędna psychodela.
Dotąd jednak wszystko było jeszcze sensowne, nawet jeśli na niskim poziomie. Teraz zacznie się dramat.
"Ming's Theme" - minuta tortur z okropnie brzmiącym syntezatorem (same wibrujące niskie dźwięki). Ciekawa sprawa jest z "Execution of Flash" - po jednej, długiej plamie dźwięku (to jeszcze jakoś brzmi, choć też kiepsko), mamy totalnie nijakie brzdąkanie na klawiszach... "Arboria" to jeszcze ciekawszy przypadek - tu w zasadzie nie ma żadnej muzyki, żadnej kompozycji, tylko parę dźwięków z filmu (tyle, że tak się składa, iż stworzonych na instrumentach muzycznych) i smętne, urywane (bo wzięte z różnych fragmentów filmu) dialogi. Tworzy to strasznie denny klimat. Równie mało muzyki jest w "Marriage of Dale and Ming" - ot, powtórzono w tle trochę dźwięków z poprzednich utworów, ale na pierwszym planie są dialogi... Już na maska cudaczne jest "Crash Dive on Mingo City" - to są po prostu dźwięki z filmu, nawet niekoniecznie już stworzone na instrumentach (bo słychać też np. wybuch). Pozbawione obrazu, tworzą wrażenie jednego wielkiego bałaganu. To chyba wszystko, a nawet jesli o czymś zapomniałem, to nie chcę do tego wracać.
Podsumowując: 35 min, co daje najkrótszą płytę Queen (i cale szczęście!). Łącznie 18 utworów, z czego 2 szczerze kocham, 4 całkiem lubię, 2 uznaję za taki sobie, 5 nie lubię, 1 szczerze nienawidzę, a 4... nie jestem w stanie uznać za utwory muzyczne. To jest zły album, który raczej nie powinien powstać. Chocby dlatego, że mało tu jest muzyki. Żeby zapełnić zaledwie 35 min, trzeba było powtarzać niektóre motywy (w dodatku przeważnie słabe) po kilka razy. Jeśli już, to widziałbym zamiast niego singiel "The Kiss"/"Football Fight" (najlepiej w tej wersji, którą dopiero w ramach 40-lecia zespołu) wydano w bonusach. Na takim singlu zmieściłoby się jeszcze "In the Space Capsule". Te 5 i pół minuty, które by otrzymano, stanowiłyby naprawdę wszystko, co warto było wydać wówczas, w 1980 roku.