przez whoatemydinner » 25 cze 2014, o 20:01
OK, czerwiec się ma ku końcowi, ja przesłuchałem i oceniłem kilka płyt już tego rocznych to i myślę, że mogę już trochu napisać o tym, co się dzieje w muzyce, której obiad słucha w roku 2014.
Przede wszystkim, smutna prawda: nie wyszło jak na razie nic (a przynajmniej nic takiego nie przesłuchałem), co by mnie zachwyciło bezgranicznie jak powiedzmy zeszłoroczny debiut z nikąd Public Service Broadcasting czy nu-disco powrót Daft Punku. Oczywiście jest to smutna prawda, bo przesłuchałem Swans. I nie powiem, jest to bardzo ciekawe wydawnictwo. Ale gdy widzę te zachwyty, w które popada dosłownie każdy, gdy tego słucha, to mi się smutno robi, bo ja tego nie czuję. Ta płyta, jak i chyba w ogóle generalnie muzyka Swansów jest dla mnie za trudna do przetrawienia, trudno mi jest u nich znaleźć potrzebny balans pomiędzy hałasem i ekscentrycznymi eksperymentami a czymś bardziej nazwijmy to „typowym”. Michael Gira może i Bogiem jest, ale nie moim. Płytą, która jest na obecną chwilę najbliższa memu sercu jest debiut polskiego Thoma Yorke’a, Artura Rojka. „Składam się z ciągłych powtórzeń” bierze fuzję rocka i elektroniki rodem z „Hail to the Thief” i wrzuca je do miksera razem z co przyjemniejszym indie folk-popem oraz dream popem rodem z projektu Lenny Valentino. Rojek tą płytą Hameryki nie odkrywa, ale słucha się tego świetnie, nawet, jeśli to nie najlepsza rzecz, jaką popełnił ten facet w swojej karierze. Chwilami się wydaje, jakby szedł po linii najmniejszego oporu w kompozycji i nadrabiał fuzją elektroniki i rocka w warstwie aranżacyjnej. Pomimo trudności w odbiorze „To Be Kind”, i ten zwariowany post-rock, i polski Rojkowy pop są naprawdę dobrymi płytami, nawet, jeśli brakuje im jakiegoś niezwykłego blasku.
Niezły longplay zafundował na pewno Wovenhand, który zgrabnie połączył folk i rock psychodeliczny, kreując schizofreniczną mieszankę, która, choć bierze garściami od co fajniejszych cięższych przykładów psychodelii, zatraca subtelność najfajniejszych folk rocków. Ale ciekawie było w końcu usłyszeć amerykańską interpretację tej fuzji, po zachwycaniu się tym, co Brytyjczycy robią w tych rejonach muzycznych. Solidne popy zafundowała Lana del Rey – tegoroczna płyta na pewno mi bardziej przypadła do gustu niż „Born to Die” jako całość, ale brakuje tutaj kawałka tak absolutnie wybijającego się na plus i chwytającego od początku jak na debiucie, gdzie przecież były świetne single „Video Games” i „Summertime Sadness”. Tutaj tytułowy utwór „Ultraviolence” i całkiem ciekawa i lekko eksperymentalna rzecz, jaką jest „West Coast” się wybijają, ale niestety nie aż tak bardzo. No i jednak bądźmy szczerzy – mamy 51 minut smęcenia bez jakiejkolwiek próby przerwania tej melancholijnej monotonii, co boli. Przyjemne granie, ale tym razem już gitarowe, pokazali Real Estate swoją płytą „Atlas”, która okazała się moim soundtrackiem do wszelakich wyjść w słoneczne dni dotychczasowej części wakacji. Definicja grania dla ludzi, którzy nie mają prawdziwych problemów w życiu, chcą się zanurzyć w warstwach sympatycznych, ciepłych linii gitarowych i powspominać czasy, kiedy ‘wszystko było łatwiejsze i milsze’, czyli jednego z największych cliché w muzyce rozrywkowej, jakie jestem w stanie sobie przywołać w tej chwili. Słabsze popy pokazała wokalistka The Cardigans, Nina Persson, swoją płytą, gdzie absolutnie nic się nie dzieje. „Animal Heart” to płyta pozbawiona i zwierzęcej werwy, i jakiegokolwiek serca (ha!), która choć może i ładnie leci w tle, ale przy jakiejkolwiek próbie bliższego zapoznania się pada na pysk i się po prostu nie podnosi, a szkoda, bo pani Persson ma ładny głos więc szkoda, że nie ma materiału w tym roku, żeby go zaprezentować z najlepszej strony.
Będąc w temacie wokalistek, jak się okazuje uwielbienie Atrusa, niezrozumiana przeze mnie Marissa Nadler z płytą „July” zrobiła płytę miłą, nie pozbawioną uroku, która za pierwszym razem nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, ale od tamtego czasu trochę załapała, ale dalej będę utrzymywał, że najlepsze na tym wydawnictwie zostało zaprezentowane na jego początku i potem poziom po prostu się obniża. I choć jest ładnie i niezaprzeczalnie folkowo, to trudno jest mi podzielać zachwyt. Zagadkowe jest dla mnie też zachwycanie się płytami Have a Nice Life i Ought, przez społeczność RYMu i Pitchfork, kolejno. Obie płyty były kreowane mi jako świetne rzeczy (choć teraz patrzę, że „The Unnatural World” HaNL osłabło od tamtego czasu w ocenie), ale zaprezentowały mi się do bólu przeciętnie. Ought okazał się zwyczajnym punkiem z lekko (bardzo lekko) eksperymentalnym zabarwieniem, który walczy o miano najbardziej przehajpionej według mnie przez Pitchfork płyty z Savages z zeszłego roku, a dźwiękowe krajobrazy lo-fi Have a Nice Life brzmią po prostu słabo. Cała siła i atmosfera z nich ucieka w wyniku płaskiej produkcji, której może w ogóle nie ma. Koncepcja to jedno, nie mam nic do dobrze wykorzystanej stylistyki lo-fi, ale tutaj to rani płytę, która chce stworzyć przerażającą przestrzeń, a tworzy jedynie klaustrofobiczną papkę.
Zostały jeszcze dwie płyty, które były wcale niezłe, ale z których, jeśli mam być szczery, aż tak wiele nie pamiętam i nie mam też specjalnej ochoty do nich wracać. Minimalistyczne techno Kangding Ray jest fajną muzyką do uczenia się, pomaga się skupić, bierze garściami od co bardziej ambientowych wypadów Aphex Twina, ale nie boi się wyjeżdżać na te bardziej glitchowe antypody, które sobie ostatnio Autechre upodobali z jakiegoś powodu. Ot takie elektroniczne wydawnictwo sobie jest. Z kolei Stephen Malkmus zrobił płytę, która jest indie rock/popem... i niczym innym się nie wyróżnia tak naprawdę, nie wychwyciłem na „Wig Out at Jagbags” tego talentu songwriterskiego Malkmusa, nad którym widziałem, jak w niektórych miejscach w internecie ludzie popadają w zachwyt. Widać trzeba poznać co innego.
A na koniec zawód roku – Mike Oldfield i „Man at the Rocks”. Ja wiem, że Oldfield to już starszy pan i nie ma co od niego się spodziewać hajlajtów kariery, ale po do bólu przeciętnych new age’ach zdawał się w końcu odnaleźć jakąś nową drogę dla siebie z całkiem przyjemnym „Music of the Spheres” z 2008 a potem z płytą z remiksami swoich dzieł. I w tym kontekście Oldfield wyskakujący z powrotem do swojej twórczości z drugiej połowy lat 80., z naciskiem na „Islands” i „Earth Moving”, jest po prostu przygnębiający. Jasne, jest kilka utworów, które wpadają w ucho, ale brakuje tu ewidentnie tej lekkości, z którą wydawałoby się Mike był w stanie napisać niektóre ze swoich piosenkowych hitów, czy wirtuozerii i wyobraźni z innych swoich dobrych dokonań. Po zapowiedziach spodziewałem się czegoś w stylu nowego „Five Miles Out”, dostałem za to nowe „Heaven’s Open”. Jak się nie zawieść?
Z rzeczy, na które czekam, powiem krótko: „Futurology” Manic Street Preachers, które po poznanych już przeze mnie singlach i fragmentach zapowiada się na jeden z możliwych hajlajtów kariery. Chcę jeszcze przesłuchać kilka wydawnictw, które się ukazały w tym roku, fakt, ale z faktycznych przyszłych premier to chyba tylko na nią, jak na prawdziwego fanboya przystało, czekam ze zniecierpliwieniem.
tl;dr: rok jak na razie meh, Swans i Rojek na plus, Oldfield na duży minus.
// //