Po pierwszym odsłuchu spodobała mi się bodajże tylko jedna piosenka z tego albumu (oprócz "Killer Queen", które znałem już wcześniej).
Szczerze zrobiło mi się żal tych 40 zł, które wydałem. No ale później polubiłem o wiele więcej. Do dziś jednak uważam, że Freddie nadużywał tu falsetu (nie dziwi mnie, że miał potem spore problemy z gardłem; oczywiście intensywne występowanie też zrobiło swoje) i że za dużo jest tu kawałków słodkich i nijakich. Z drugiej strony jest tu cała masa piosenek w różnorodnych stylach i po prostu żartów muzycznych, które uwielbiam.
Pisałem, że nie jestem fanem wokalu Rogera? Może i tak, ale do śpiewania "Tenement Funster" tylko Roger pasuje. Klimat gęsty jak mgła gęsta jak budyń
, mocny zachrypnięty wokal, który przechodzi momentami w bardzo wysokie partie i ta melodia, ach!... Zaraz potem mamy drugi majstersztyk, tym razem Fredowy gniew w "Flick of the Wrist". Jak napisał Mefju, nie może on się równać z "Death on Two Legs", ale i tak jest to gniew potężny, a w dodatku utwór ma dodatkowe zalety w postaci urozmaiceń kompozycji. "Bring Back That Leroy Brown" jest arcydziełem wśród żartów muzycznych. Kto poza Queen tak by szlifował dwuminutowy, niesinglowy utwór? Oni szlifowali, podobno tygodniami. Modulacja głosu, skomplikowane harmonie głosowe, stałe zmiany, wreszcie ta solówka na dziwacznym instrumencie odziedziczonym przez Briana po tacie - to mnie potrafi rozweselić nawet w najbardziej ponury dzień!
Do hajlajtów zaliczam też tak odsądzane od czci i wiary "She Makes Me". Ten klimat mnie bierze. Pojedyncze uderzenia gitary brzmiące niemal jak tłuczenie kamienia o kamień, niepokój w tle i natchniony, wysoki wokal Briana, a to wszystko prowadzące do tajemniczego zakończenia - cudowność. Wreszcie uwielbiam niesamowity eksperyment, jakim jest "In the Lap of the Gods" - zarówno te wysokie partie z podgłaśnianiem i wyciszaniem, jak i późniejszą spokojną część ze spowolnionym wokalem Freddiego. W tym też czuję niezwykły klimat. Czuję coś naprawdę poruszającego, czego nie potrafię nazwać. Na pewno zwariowane "Brighton Rock" z pierwocinami słynnej koncertowej solówki Briana jest też dobrym utworem, "Stone Cold Crazy" ma powera może nieznanego wcześniej, "Dear Friends" i "Misfire" to po prostu przyjemnie miniaturki, a "Killer Queen" stało się zasłużonym przebojem, bo chwytliwości temu kawałkowi odmówić nie można. Pora jednak w końcu przejść do minusów, o których wspomniałem na początku. Dziś do nich zaliczam, jak się okazuje, tylko "In the Lap of the Gods... revisited" ze słynnymi pijackimi zaśpiewami i beznadziejnym zakończeniem (choć główna część utworu też nadzwyczajna nie jest, nudzi mnie), nijaki, zwyczajny hard rock "Now I'm Here" i przesłodzoną "Lily of the Valley", której szczerze nie cierpię. Nie wiem, co Fenderek widział w tym ostatnim kawałku, ale co za różnica - jego już tu nie ma.
Podsumowując: na dziś powiedziałbym już, że płyta ciekawa, ale coś z uprzedzenia do niej mi zostało. Ma też ona nieszczęście znajdować się między dwoma arcydziełami, no i jest nierówna. Trwa ponad 39 min. Zawiera aż 13 piosenek, z czego 5 naprawdę kocham, 4 bardzo lubię, 1 tylko lubię, 2 uważam za nawet nie przeciętne, a 1 nie cierpię.