TEN TEMAT MUSIAŁ NADEJŚĆ.
Czas na mego ulubieńca.
W czasach, kiedy rządził rock progresywny, zdominowany przez zespoły z wirtuozerskimi składami i zaawansowanymi umiejętnościami kompozytorsko-improwizacyjnymi, w Wielkiej Brytanii zwyczajny, zamknięty w sobie nastolatek nagrywał na magnetofonie demo swojej długiej kompozycji. Kilka miesięcy później, z pomocą Richarda Bransona, wszedł do studia i nagrał swoją kompozycję, zajmując się partiami większości instrumentów. Z dnia na dzień ten młody facet stał się jedną z "twarzy" rocka progresywnego, a jego debiut, Tubular Bells, jest rozpoznawalną ikoną lat 70. do dziś. Proszę państwo, Mike Oldfield.
Tubular Bells jest albumem, który w świecie fachowym raczej rozprzestrzenił na dobre technikę nagrywania multi-tracków i dogrywek kosztem zatrudniania muzyków sesyjnych do sesji "live" (choć oczywiście ta wciąż pozostaje popularna). Motyw główny z części pierwszej był także oczywiście wykorzystany w Egzorcyście. Potem Oldfield w latach 80. stał się znany jako całkiem płodny twórca hitów, takimi piosenkami jak Moonlight Shadow, Five Miles Out, In High Places czy To France. W latach 90. i na początku XXI wieku całkiem wskoczył na wagon New Age i odszedł w ogromnym stopniu od miejsca, w którym zaczynał, raczej koncentrując się na programowaniu syntezatorów. W 2008 roku płytą Music of the Spheres wszedł w świat muzyki poważnej, a w powrócił w świadomość publiczną po wykonaniu wiązanki Tubular Bells / Far Above the Clouds (Tubular Bells III) / In Dulci Jubilo.
Teraz szykuje remastery płyt Five Miles Out i Crises, oba wyjdą w 5.1 Surround. Jestem ciekaw szczególnie tego pierwszego, a właściwie tego, jak potraktowane zostaną skomplikowane partie perkusyjne, częściowo zaprogramowane na automacie, ale w dużej mierze zagrane na żywo.
= = = = =
Top5 płyt (choć chyba bez sensu)
1. Ommadawn (Wciąż mój nr jeden ogółem. , taka prawda.)
2. Five Miles Out (specyficzny klimat i genialne połączenie syntezatorów i stylistyki lat 80. ze stylem wykonawcy... Queen powinno się było uczyć)
3. Tubular Bells (wielki debiut, jednak trochę za mało w tym formalizacji i klimatu IMO, no oprócz drugiej części, gdzie klimatu tony)
4. Amarok (godzina ze wszystkim, na czym można grać. To miało być fuck you w stosunku do wytwórni i wyszło REWELACYJNE fuck you w stosunku do wytwórni)
5. Incantations (czyli dowód, że mniej znaczy więcej. Jednocześnie najdłuższy i najmniej skomplikowany kompozycyjnie album Oldfielda. Solówki gitarowe tutaj to MIÓD)
+ (poza kolejnością) Exposed. Jedna z najlepszych koncertówek w ogóle.
Tak w ogóle: Znacie? Wolicie Oldfielda kompozytora-wirtuoza gitarowego, czy twórcę melodyjnych piosenek?