Queen po raz ostatni współpracuje z Royem Thomasem Bakerem. Po raz ostatni nie używa syntezatorów, choć słychać, że interesuje chłopaków ich brzmienie. Po raz ostatni w latach 70. nagrywają album. Ewidentnie kończyła się pewna epoka.
Nie ma na "Jazz" patetycznych, rozbudowanych kobył (nie ma też jazzu, i chwała im za to
), a jednak są rzeczy genialne, takie małe cudeńka, jak choćby "Jealousy". To ballada ze skromną, jak na Queen aranżacją, w dodatku cicha i taka ogólnie nie narzucająca się. Taki Kopciuszek.
Ale ile jest uczuć w głosie Freda, ile autentyzmu, jak w pełni wykorzystany potencjał tego wielkiego wokalisty! Cichy żal i głośna, dramatyczna rozpacz - jest i jedno, i drugie, ładnie zestawione i dopasowane. Jak cudownie brzmi pianino i gitara (naśladująca swoją drogą sitar - May to geniusz!). Drugim takim cudem, ale już nie takim cichym, jest "Mustapha", żart z tekstem będącym szaloną mieszanką angielskiego, perskiego i pewnie jeszcze arabskiego, utwór szybki, chwytliwy, co chwilę zmieniający się, błyskotliwie skomponowany. No i jakże nie kochać "Don't Stop Me Now", wzorcowo pełnego energii. Tak, tak, przydałoby się więcej gitary... A co tam, pianino załatwia tu wszystko. Gitary jest pod dostatkiem w innych kawałkach i najwyraźniej dobrze jej tam, a nie tu. Jest np. w "Dreamer's Ball", co zaskakujące w kawałku stylizowanym na archaiczny. Ale May (powtarzam, geniusz) tak zmienił jej brzmienie, że gitara elektryczna tez brzmi archaicznie.
Jajcarski, niby dystyngowany śpiew Freddiego (a przy tym rozbrajający tekst będący niejako parodią delikatności przedwojennych gentelmanów) już całkiem sprawia, że utwór jest kolejną perełką w niemałej kolekcji żartów muzycznych Królowej. Powszechnie nie lubi się "In Only Seven Days", a mnie ta miniatura szczerze porusza. Dla mnie to tylko nieco biedniejsza kuzynka Kopciuszka "Jealousy". Prosty tekst jest cudowny w swojej naiwności (jeśli ja w ogóle kiedykolwiek trawię teksty o miłości, to tylko takie bez banalnych, przesadnych liryzmów w stylu "Love of My Life", ale własnie opowiadające jakąś historię), aranżacja znowu skromna, a wokal tak wspaniale delikatny i pozbawiony sztucznego patosu, że rozpływam się. Znane singlowe "Bicycle Race" czy "Fat Bottomed Girls" to przecież też nie ułomki. Może i się osłuchały, ale przecież to świetne imprezowe kawałki, w pierwszym przypadku z nieźle pogmatwaną kompozycją i wspaniałą minisolówką, a w drugim z pazurem. W obu zaś przypadkach z całą gamą popisów wokalnych Mercury'ego. Nie da się też nic złego powiedzieć o "Let Me Entertain You" - porządny kawał rocka, ewidentnie stworzony do wykonywania na żywo, do teatralnych popisów Freddiego. Co parę sekund jakiś smaczek, a to aliteracje, a to nagłe przygłośnienie, a to sekundowy wjazd gitary - i wszystko pięknie zgrane, mimo całkiem szybkiego tempa. Smaczków już brak w "If You Can't Beat Them", bo piosenki Johna na ogół są prostsze, ale ten utwór jest tak radosny (wokal Freddiego brzmi, jakby miał od początku do końca banana na gębie
), że momentalnie poprawia mi on humor. Za to nigdy nie zachwycałem się "Dead on Time". Owszem, jest to brawurowo zagrany rocker (zaśpiewany zresztą też - Freddie wypluwa słowa jak karabin maszynowy, w dodatku wyciska z gardła siódme poty... ale właśnie przeszkadza mi to, że słychać, iż się męczy), ale nie słyszę w nim absolutnie nic, co by go wyróżniało z całej masy hard rocka, która wówczas masowo produkowano. A w innych utworach słyszę.
Tak się złożyło, że na koniec, kiedy mam mówić o utworach, których nie lubię, zostały te śpiewane przez Rogera i Briana. To przypadek. Ja tam lubię śpiew Briana, mimo jego fałszowania i ogólnie słabych możliwości. Niestety, "Leaving Home Ain't Easy" nie trafia do mnie ani trochę. Mało tego, z tym dziwacznym falsetem (?) w słowach "Stay my love, my love please stay..." itd., z tym nijakim smętkiem, tłem brzmiącym jak niedorobione lub napisane bez pomysłu, jest to dla mnie jedna z dosłownie kilku najgorszych piosenek Queen. To jest utwór z kategorii "źle mi z tym, że go poznałem". "Fun It" aż tak nisko nie oceniam, ale funkowych rytmów nigdy nie lubiłem, a poza tym perkusję tak tu nagrano, że brzmi jak automat perkusyjny (co jest pomysłem wyjątkowo dziwacznym, najwyraźniej włożono masę pracy, żeby brzmiało sztucznie). Utwór ratuje (ale też słabo) tylko interesująca współpraca wokalna Freddiego i Rogera. No i "More of That Jazz", które pod względem technicznym jest bardzo dobre (nie bez powodu riff pożyczyła sobie później Metallica), ale zraża mnie klimatem i brzmieniem wokalu Rogera. Wmiksowanie fragmentów innych piosenek pod koniec uznaję za dobry koncept, ba, nawet myślę, że biorąc pod uwagę przesłanie tekstu, to najlepszy pomysł Queen na zakończenie albumu, ale to naprawdę najwięcej, co mogę dobrego powiedzieć o tym ponurym, wymęczonym kawałku.
Podsumowując: dużo, bo prawie 45 min, łącznie aż 13 piosenek, w tym 5 szczerze kocham, 4 też kocham, ale już nie tak szczerze
, 1 tak sobie lubię, 2 zdecydowanie nie lubię, a 1 nienawidzę. Płyta ogólnie świetna, jak na Queen więcej niż przeciętna, ale jak na Queen lat 70., to jednak jedna z gorszych.
Wracam do niej rzadko, ale jak wracam, to z wielką przyjemnością.