Jak wiadomo, Queen próbowało grać różne gatunki. Tyle, że przeważnie próbowało raz i tyle. A na funky się uparli. Zagrali "Dragon Attack" i "Another One Bites the Dust" na "The Game", ale to nie wystarczyło. Musieli jeszcze nagrać całą płytę funkową. Ech...
Dla mnie, basofoba, są to złe wieści, ale to jeszcze nic, oni nagrali kiepski rock funky...
Od razu mówię - nawet na "Flash Gordon" był jeden kawałek, który mogłem nazwać genialnym, tu takiego żadnego nie znalazłem. Lubię proste i radosne "Calling All Girls", w którym w tle mamy pykanie podobne trochę do japońskich rytmów, ale to nie jest utwór na poziomie wyższym niż "We Are the Champions" - ot, taka przyśpiewka z łatwo wpadającym w ucho refrenem. Tyle, że mniej znana. Aha, ma ciekawy, wybitnie kiczowaty teledysk.
To jest już niemal poziom twórczości Eda Wooda.
Lubię "Life Is Real", które nawet odpowiada mi bardziej niż cokolwiek z twórczości Johna Lennona, do której utwór ten najwyraźniej miał nawiązywać.
Mercury czaruje głosem śpiewając to delikatnie, to z większym naciskiem, a akompaniuje mu zarówno pianino, jak i plama dźwiękowa syntezatora (a jednak czasem umieli ich używać). Uwielbiam ballady tego typu. Niestety, poziom "Jealousy" to nie jest. "Put Out the Fire" jedyny rocker na płycie, w dodatku niedorobiony (ach, ta pijacka solówka Briana!
) też ma dla mnie swój urok - Freddie śpiewa z taką radością, energią, poza tym po raz może ostatni tak pięknie używa falsetu, że nie może mi się nie podobać. Jest jeszcze urokliwa ballada "Las Palabras de Amor", która płynie i miło buja. Wszystkie te utwory są przyjemne, mają cechy dawnego Queen, tylko nie daj Boże posłuchać je na przemian z tamtymi starymi kawałkami... Wyjdzie, że są one co najmniej o jeden poziom gorsze, a w dodatku kiepsko zaaranżowane i plastikowo wyprodukowane. Już szczególnie widać to w "Action This Day" i "Back Chat". Oba te kawałki opierają się przecież na niezłych pomysłach, jeśli chodzi o kompozycję, są świetnie zaśpiewane (po raz kolejny niezastąpiony duet Mercury/Taylor w pierwszym i wokalne wygibasy Freddiego w drugim) i mają natychmiast zapamiętywalne refreny - ale to wszystko zniszczono. W "Action This Day" najgłośniej słychać bębny (cóż, utwór Rogera), ale te bębny brzmią jak walenie w kartony. To jeszcze da się przeżyć, ale gdy potem wchodzi solówka na jakimś tanim syntezatorze naśladującym saksofon, robi się straszno i raczej niezbyt śmieszno. Bas zresztą też jest z syntezatora. W "Back Chat" z kolei bas jest normalny, za to perkusji już w ogóle nie ma - zastąpiła ją elektronika znana ze "Słodkiego, miłego życia" i automat perkusyjny. Można powiedziec, że solówka na gitarze jest spoko, ale raz, że Brian grał przeważnie solówki więcej niż spoko, a dwa, że słychać, iż tę solówkę dodano tu na siłę. Jak wiadomo, na płycie znalazł się też wielki hit, jeden z nielicznych numerów jeden na liście przebojów, które Queen osiągnęło, czyli "Under Pressure". Powiem szczerze - ja tego legendarnego rytmu, który ukradł potem Vanilla Ice, nie lubię. OK, dobry utwór, pokazujący zresztą wokalne możliwości Freddiego na maksa, ale to nie w moim stylu. Zresztą, nie słyszę w tym utworze kompletnie żadnych emocji, tylko samą technikę. No i jak lubię Davida Bowiego, tak tutaj jego wkład mi się też nie widzi. Nie zauważam, żeby cokolwiek wnosił (zresztą podczas wykonywania tego kawałka na żywo jakoś wcale nie czuć braku Różnookiego).
Wszystko, co było dotąd, to były po prostu mniej udane kawałki Queen. Teraz będą zaś kawałki, które wcale nie pasują do Queen. "Staying Power"... Tak, tak, jest potencjał, co słychać na żywo, np. w Milton Keynes... No i co z tego? Tu za Chiny tego potencjału nie słychać. Słychać funkowe rytmy (nie cierpię), syntezatory i wydzieranie się Freddiego, a na dokładkę jeszcze beznadzieją produkcję. Da się słuchać, ale brzmi to strasznie. "Dancer" też da się słuchać, ale brzmi jeszcze gorzej. W sumie całkiem podobnie, ale wyraźniej słychać automat perkusyjny. Utwór napisał Brian, ale i tak jego gitary jest tu niewiele. "Body Language" jest jeszcze straszniejsze i tego już nie da się słuchać. Znaczy czasem po pijaku daję radę, wtedy nawet bywa, że bujam się przy tym, ale w normalnym stanie umysłu... jest trudno. Utwór oparty w dwóch trzecich na sztucznym basie - litości!... Na dokładkę jest jeszcze "Cool Cat", który to utwór sam w sobie jest może i niezłym soulem, w dodatku znów pokazującym dobitnie, że Freddie czarodziejem-artystą, nie wokalistą był, ale ja soulu nie znoszę tak samo jak funky.
A na stronie B jednego z singli znalazł się jajcarski numer "Soul Brother". Nie miał on aspiracji do bycia porządnym utworem, ale niespodzianka! jest lepszy od połowy utworów z longplaya.
Fajna, niezobowiązująca pioseneczka.
Podsumowując: 43 i pół min. Łącznie 11 utworów, z czego 2 bardzo lubię, 4 też lubię, ale już mniej, 3 raczej nie lubię, a 2 uznaję za złe. Nie udał się ten album, to jasne. Ma sporo jasnych punkty, ale kiepskich rzeczy jest zbyt dużo. Gdyby to była płyta kogo innego, nie narzekałbym tyle, ale wiem, że Queen stać było na więcej.