Po "20,000 dniach na ziemi".
1. Raczej wyłącznie dla fanów. Jeżeli ktoś nie lubi Cave'a, albo nie zna poza "Where The Wild Roses Grow" raczej niewiele tu dla siebie znajdzie - stąd piszę tutaj, a nie w ogólnym filmowym.
2. Fragmenty z monologami Nicka, czyli te, w których wyjaśnia swoją autokreację za pomocą innej, znacznie mniej ciekawej autokreacji - do szybkiego zapomnienia.
3. Fragmenty autobiograficzne - nudnawe, chociaż nie bez interesujących, a nawet wzruszających momentów.
4. (Zaaranżowane) rozmowy z różnymi postaciami - zdecydowanie ciekawe, zwłaszcza z Warrenem Ellisem (zob. niżej).
5. Muzyka - wiadomo, najlepsza ever, co tu dużo pisać.
6. Blixa jest przerażająco stary. Wygląda jak pierwszy lepszy Helmut z Ostbahnhof
7. Warren Ellis <3 Zdaje się być przemiłym człowiekiem. Scena, w której dyryguje chórem dziecięcym jest przeurocza. Albo kiedy częstuje Nicka węgorzami i daje mu petardy. W ogóle wszystkie sceny z nim.
8. Jim Sclavunos wygląda jak Obi-Wan Kenobi w "Zemście Sithów".
9. Conway Savage wygląda jak Edward Grieg.
10. Przedostatnia scena, w której grają "Jubilee Street", a na ekranie zapis koncertu przeplata się z ujęciami z koncertów z dawnych lat - ciary, Starless i świeczki. O ile cały film pracował na to, żeby podważyć moje fanbojowskie uwielbienie dla Cave'a, ta scena sprawiła, że mu się to nie udało.
Ogólnie jestem trochę rozczarowany, chociaż z drugiej strony trudno powiedzieć, na co właściwie liczyłem. Właściwie tak sobie mniej więcej wyobrażałem ten film... tylko miałem nadzieję, że będzie lepszy. Fanom polecam - z drugiej strony wcale tego nie muszę robić, bo oni i tak obejrzą - natomiast na pewno nie jest to jakiś najwybitniejszy moment w jego twórczości. Jako obraz pewnego momentu w karierze Cave'a daje radę, może nawet rzuca trochę inne światło na to wszystko, ale na kolana na pewno nie rzuca.